Kiedy nauka języka niszczy...

Praktycznie w każdym poście, który publikuję na blogu, staram się Was zmotywować do nauki języków. Nie dzisiaj.

Świat nie jest czarno-biały, uczenie się języków też nie jest samo w sobie dobre ani złe. Może prowadzić ku dobru, może też nas popychać w przeciwną stronę. Dziś będzie o tej drugiej stronie medalu.

Źródło: JefferyTurner via photopin cc

Gdybym mówił językami ludzi i aniołów,
a miłości bym nie miał,
stałbym się jak miedź brzęcząca
albo cymbał brzmiący.
(św. Paweł, 1Kor 13,1)


Heinrich Schliemann, archeolog, który odkrył w XIX w. ruiny Troi, był poliglotą. Znał kilkanaście języków, a powiększenie tej imponującej kolekcji o kolejny zajmowało mu ponoć kilka tygodni. W wielu książkach i na wielu stronach poświęconych nauce języków można zapoznać się z opisem jego metody nauki.

Schliemann był niewątpliwie człowiekiem sukcesu, ale jego otoczenie nie miało łatwego życia. Jego rodzina musiała się podobno kilkakrotnie przeprowadzać ze względu na skargi sąsiadów (jednym z elementów jego „cudownej” metody było częste mówienie na głos w językach, których się uczył). Jego pierwsza żona określała go jako despotę i tyrana. Nie wiem, czy jego fascynacja językami miała wpływ na rozpad jego małżeństwa, ale spędzanie całych dni i większej części nocy na nauce z pewnością nie wpłynęło korzystnie na jakość łączącej go z żoną relacji.

Kiedyś trafiłem w internecie na wyznanie mężczyzny, który postanowił nauczyć się w parę miesięcy szwedzkiego. Od zera do poziomu B2. Sam opracował skuteczną metodę i każdego wieczoru, po powrocie z pracy, poświęcał kilka godzin na naukę. Udało mu się. To znaczy – udało mu się nauczyć języka. Bo przy okazji rozpadł się jego związek z narzeczoną, a on sam, po dłuższym okresie abstynencji, zaczął znowu zaglądać do kieliszka.

Zresztą co będę szukał daleko. Sam najlepiej wiem, jak łatwo jest ulec urokowi języka obcego. Wiele razy byłem tak pochłonięty nauką, że zapominałem o całym świecie. O moich bliskich, którzy potrzebowali wtedy mojej obecności, rozmowy, uwagi. O zobowiązaniach, które zaniedbywałem na rzecz nauki. Czy o własnym zdrowiu, które niszczyłem, siedząc całe dnie zgarbiony nad książką.

Mamy styczeń, wielu z Was wyznaczyło sobie pewnie cele, jakie chce osiągnąć w tym roku. Dobre sformułowanie celu wcale nie jest rzeczą łatwą. Stworzono nawet specjalne modele (najbardziej znany to SMART), które mają w tym pomóc. Jednak nawet jeśli – zgodnie ze wszystkimi mądrymi teoriami – wyznaczysz sobie cel, który jest konkretny, mierzalny, osiągalny, określony w czasie itd., powinieneś sobie odpowiedzieć na jeszcze jedno bardzo istotne pytanie: czy mój cel jest ekologiczny?

Nie chodzi tu o wpływ na środowisko naturalne. Ekologiczny cel to taki, który nie szkodzi Twojemu otoczeniu (ludziom wokół Ciebie) ani Tobie samemu.

Wydaje się, że nauka języka to dość nieszkodliwe zajęcie. A jednak każda czynność – jeśli za bardzo zdominuje nasze życie – może wywrzeć negatywny wpływ na inne jego obszary. Oto kilka przykładów:

Oczywiście nie chodzi mi o to, żeby Cię zniechęcić do nauki języka. Realizacja każdego celu wymaga jakichś poświęceń, odcięcia innych rzeczy, na których nam mniej zależy. Chodzi tylko o to, żeby to zrobić świadomie. Porozmawiać z bliskimi, przedstawić im nasze plany i uzgodnić rozwiązanie, które będzie dla wszystkich do przyjęcia. Zrezygnować z pewnych zobowiązań. Być może uznamy, że w imię większych wartości warto trochę zmodyfikować nasz pierwotny cel. A może – kto wie – nawet zupełnie zrezygnować z nauki, przynajmniej na jakiś czas.

Tych z Was, którzy mimo wszystko nie skreślili nauki języka ze swojej listy celów, zapraszam na bloga za tydzień. Tym razem planuję artykuł o nauce wymowy – coś, o czym jeszcze nie pisałem.

A jeśli to, co napisałem wyżej, wywołało w Tobie jakieś emocje lub przemyślenia – nie zachowuj ich dla siebie! Bardzo się ucieszę z Twojego komentarza :-)

Etykiety: ,